Lud wiejski z okolic Przeworska



Słowiańskie obrzędy nigdy nie zostały zapomniane do końca. Stopiły się razem z wiarą chrześcijańską, ale zachowały siłę przyciągania, trwałości rodziny i podtrzymywania pamięci świąt związanych z cyklem przyrody. Nadal świętujemy przesilenia i równonoce, nadal jemy dwanaście potraw na Wigilię Godów, Gwiazdką je zwiemy, rzadziej Bożym Narodzeniem. Nadal mówimy Zaduszki albo Święto Zmarłych, prawie nikt nie pamięta nazwy kościelnej i że nie ma święto kościelne nic wspólnego z paleniem ogni na grobach przodków. Ba! Nadal w wielu regionach Polski ognie pali się nie tylko w listopadzie, ale i na Wielkanoc, tak jak za czasów oddawania czci przyrodzie, Rodowi, Rokowi, Godowi czy Bohowi na uroczyskach, gdzie dawniej palono zwłoki, zamiast je zakopywać i zatruwać ziemię oraz wody gruntowe toksynami.

Jednak współczesna cywilizacja próbuje zabić naszą kulturę po raz wtóry. Spróbujmy zatem czytać o dawnych obrzędach, przynajmniej tych, które kultywowano jeszcze sto lat temu na podkarpackiej wsi. W jednym z numerów czasopisma Wisła odnalazłam je spisane, punkt po punkcie, łącznie z wróżbami. Autor pracy czuje się wewnętrznie rozdarty. Jako gorliwy chrześcijanin traktuje je jak przesądy i gusła, zabobon i ciemnotę, ale polska dusza każe mu się im przyglądać z zafascynowaniem. Znacie to? Choćby nie wiem jak polski umysł był zainfekowany "nowoczesnością", otworzy się podczas wizyty w skansenie, podczas korowodu, zachwyci ludowym strojem czy sam dostanie "świątecznej gorączki" sprzątania i gotowania. To jest silniejsze od nas. Numer z 1898 roku, tom XII, str.63.

Doprawdy dawno nie czytałam nic tak zajmującego. Słowiańszczyzna przetrwała głównie w zapisie ludowym, u najprostszych, najbiedniejszych ludzi. Nie gardźmy nimi. Ich pozorny analfabetyzm uchronił ich przed zmiemczeniem lub zrusyfikowaniem. To dzięki prostemu ludowi przetrwała tradycja, którą pod koniec XIX wieku badał i spisywał Aleksander Saloni.


Zwrócić szczególną uwagę należy na żywy udział ziół w obrzędach i codziennym życiu. Wplatano je w wianki, okadzano zwierzęta i pomieszczenia, używano przy "palemkach" i rzecz jasna leczono różne schorzenia. Już samo to zasługuje na oddzielny wpis. Może zrobię go później wraz z opisem gatunków i roślin, chociaż autor miał problem z kilkoma gatunkami.


Obecnie ta wiara jest raczej w zaniku, ale kiedyś silnie uważano, że człowiek może zaszkodzić innemu złą myślą lub wzrokiem. Takie czarownice lub czarownicy były zmorą tamtejszych czasów. Każdy problem ze zdrowiem lub zwierzętami był zwalany na wiedźmę, na kogoś, kto wie. Kościół przede wszystkim podsycał tę niechęć do zielarzy i znachorów, którzy mimo bardzo niskiego poziomu medycyny dawali radę swoimi "cudami" wyleczyć całą wieś z tyfusu czy powstrzymać zarazę bydła. Nie udało się ich spalić na stosie, to szczuto na nich zwykłych ludzi. Nawet były znane sposoby na odnalezienie takiej wiedźmy. A jednak jakoś zielarze przetrwali, ziołolecznictwo weszło nawet na uniwersytety.


Silne są też przesądy związane z wodą i ustawiczny lęk przed obcym, złem, demonami. Może echa dawnych prześladowań wiary przodków? Zło jest w baśniach najczęściej pokazywane jako "bogaci panowie", albo demony w ich przebraniu. Kto był bogaty w dawnych czasach? Wiadomo, najeźdźca.

Ciąg dalszy artykułu nie nastąpi od razu, bo znalazłam tylko jeden numer z tego roku. Niewiele się ich zachowało. Na zakończenie wrzucam typowy taniec przeworski. Czerwone korale muszą być. :)


Brak komentarzy: